Od urodzenia do końca przedszkola.

Zaczynając od samego początku. Urodziłam się o czasie, może byłam lekko zbyt fioletowa, ale poza tym dziecko jak każde inne. Po jakimś czasie okazało się, że mam za krótkie wędzidełko pod językiem, ale szybki zabieg dał radę i nic więcej nie niepokoiło dorosłych. Dopiero kiedy miałam kilka tygodni/miesięcy okazało się, że chyba nie lubię być ubrana. Wyłam godzinami, nie pomagało nic. Mleko-nie, pielucha-nie, spać-nie. Wszystkie podstawowe potrzeby małego człowieka spełnione – a ja dalej krzyczę. W końcu matka mnie rozebrała zupełnie i tak zostawiła. Był to genialny pomysł, bo się uspokoiłam. Jednak standardowe potrzeby to nie wszystko, miałam inne. No ale przecież to nic dziwnego, dalej dziecko, jak dziecko. Potem wyszło na to, że właściwie nie lubię, jak się mnie dotyka, bierze na ręce. Kolejny powód do wrzasku, ale nie ma się o co martwić.

Uwielbiałam wstawać, podtrzymywać się czegoś i skakać. Na przykład na łóżku, w środku nocy, kiedy matka próbowała wypocząć po dniu opieki. Skakałam godzinami.

Szybko nauczyłam się chodzić, właściwie to najpierw biegać. Wstawałam, przechylałam się do przodu i leciałam pełnym rozpędem przed siebie. Uwadze prawie uszło to, że okres raczkowania nie wydał mi się zbyt atrakcyjny, więc pominęłam go zupełnie.

Około 2 roku życia nabrałam więcej „charakteru”, zaczęłam być wybredna co do posiłków. Większość pokarmów stała się niejadalna. W piaskownicy byłam mistrzem walecznego szpadelka i sypania piachem w inne dzieci. Towarzystwo mnie nie interesowało, poza tym, że można było kogoś walnąć – interakcja jest, no to wszystko w normie.

Pomimo szczerej nienawiści do standardowego jedzenia, piach jadłam z wielką chęcią. Nie rozumiałam, czemu miałabym tego nie robić. Jadłam również papier toaletowy, kiepy z ulicy i tynk ze ściany. Potrafiłam się czymś tak zapchać, że matka potem musiała mi to z ust wydłubywać palcem. Dzieci są zabawne, co?

Uwielbiałam się wspinać. Na przykład na placu zabaw. Wchodziłam na największą zabawkę, patrzyłam na świat z góry i miałam wszystko w dupie. Inne dzieci nie umiały się tak wspinać, więc nie musiałam sobie nimi głowy zawracać.

Od zawsze przyciągałam ludzi, nie mogę powiedzieć, że byłam kiedykolwiek naprawdę nielubiana. Czasem przyklejało się do mnie jakieś dziecko, które bardzo chciało się ze mną bawić. Matce i babci nieraz było szkoda takich dzieci, które na propozycję zabawy zawsze słyszały stanowcze „nie”. Dzieci, o ile rejestrowałam ich istnienie, wydawały mi się głupie, miałam swoje sprawy, w których tylko by przeszkadzały.

Jak poszłam do przedszkola, to moje nietypowe upodobania wyszły na jaw. W jednym (bo chodziłam do kilku) pierwszego dnia rozebrałam się do goła i zaczęłam wspinać po szafkach, nie przejmując niczym. Przedszkolanki chyba nie chciały o tym rodzicielce mówić, ale zrobiłam taką furorę, że dzieciaki od razu się wygadały.

Innym razem popisałam się umiejętnościami wokalnymi. Podczas leżakowania. Skończyło się to wyniesieniem mnie z łóżeczkiem do innego pomieszczenia, w którym dalej radośnie śpiewałam.

Po przedszkolu najlepiej chodziło mi się samej. Na ogół w porze, kiedy dzieci były wypuszczane na ogród. Znikałam bezszelestnie i szwendałam się po pustym budynku. Wtedy czułam się najlepiej. Było cicho, statycznie, nic się nie ruszało – cudownie. Nikt nie zauważał moich zniknięć, zawsze wiedziałam, kiedy wrócić, żeby nie dostać „opierdzielu” od wychowawczyni.

Posiłki były katorgą, nie chciałam jeść. Stwierdzenia, że zostanę przy stole, póki nie zjem, nie działały. Prawie wszystko było niejadalne i śmierdziało. No, ale cóż… wybredne dzieci też się zdarzają.

Uwielbiałam wygłaszać swoją opinię, zawsze i wszędzie, na ogół mało przychylną. Raz pojechałyśmy z matką na wystawę sztuki. Stanęłam przed Słonecznikami Van Gogha i powiedziałam na cały głos: „mamo, jakie to brzydkie”. Jak na około 3 lata życia miałam już całkiem konkretny gust. Innym razem byłyśmy w teatrze, zaczęłam po jakimś czasie kręcić się na siedzeniu i marudzić. Matka postanowiła mnie zabrać na korytarz. Byłam dzielna, nie dawałam się tak łatwo. Ostatecznie wzięła mnie pod pachę i wyniosła. Na samym szczycie schodów, przy wyjściu z sali, w miejscu, gdzie akustyka jest bardzo sprzyjająca krzyknęłam na cały głos „Kurwa!”. I mój dzień w teatrze się skończył.

Poza tym, że dzieci mnie za bardzo nie interesowały to, co jakiś czas uczestniczyłam w zabawach, nie raz sama je wymyślałam. Któregoś dnia z koleżanką Asią znalazłyśmy na podwórzu przedszkolnym nóżki gołębia. Takie prawdziwe. Była to idealna okazja do urządzenia uroczystości, w której to wspomniane nóżki zostały pochowane w piaskownicy z pełnym szacunkiem, godnym całego zmarłego. Takie zabawy mnie interesowały, miały jakiś cel i określoną procedurę, inne (na przykład zabawa w dom) nie bardzo. Całymi dniami rysowałam albo budowałam ściany z klocków.

W przedszkolu mieliśmy kiedyś występ zespołu Indian z ich muzyka etniczną. Póki opowiadali o instrumentach, było świetnie. Historia każdego ze sprzętów mnie urzekła, sprzęty były piękne, szczególnie specjalna grzechotka z kozich kopyt. Gorzej się zrobiło jak zaczęli grać. Wpadłam w histerię – bo za głośno. Wylądowałam w osobnej sali. Jako jedyna. Wychowawczyni nie poczuła potrzeby powiadomienia o tym mojej matki.

Każdego dnia, po powrocie z przedszkola rodzicielka pytała co robiłam. Odpowiedź zawsze była taka sama – nic. I tak przez całe przedszkole. Nie uważałam, żeby dzień ze stadem (wtedy, moim zdaniem) durnych dzieci był na tyle atrakcyjny, żeby o nim opowiadać.

Mimo małomówności po powrocie, w przedszkolu robiłam chyba całkiem dobre wrażenie. Kiedy zachorowałam i zostałam w domu, akurat szykowała się jakaś wizytacja. Wychowawczyni zależało na zrobieniu dobrego wrażenia, więc zadzwoniła do mojej matki, czy przypadkiem może jednak nie przyjdę. Kiedy dowiedziała się, że nie, stwierdziła, że w takim razie nie wie, jak poprowadzi beze mnie zajęcia i z kim będzie miała rozmawiać. Inteligentna byłam, można było się mną popisać. Po latach czuję się z tym trochę jak małpka w zoo, ale wiele razy to małpkowanie było całkiem przydatne.

Regularnie robiłam sobie jakąś krzywdę, oczywiście nikomu o tym nie mówiłam. Byłam w stanie poradzić sobie nawet z drzazgą wielkości dziecięcego palca wbitą w brzuch. Nie potrzebowałam się dzielić z kimkolwiek wiedzą na temat tego, że musiałam ją wyjmować kombinerkami. Mój brzuch, moja drzazga, kombinerki dziadka. Zawsze miałam wysoki próg bólu, ale chodzenie z kimś za rękę powodowało u mnie makabryczny dyskomfort, bardzo tego nie lubiłam, więc nie chodziłam tak – nie dało się. Bliskość z innym człowiekiem wydawała mi się zbędnym elementem egzystencji – miałam ciekawsze rzeczy na głowie. Przecież to oczywiste, że dzieci przechodzą różne bunty, to był jeden z moich. Szkoda, że całe moje wcześniejsze i późniejsze życie składało się z samych buntów tego typu.

Uwielbiałam rysować. W wieku kilku lat umiałam już rysować postacie z profilu i w ruchu. Do tego specjalizowałam się w rysunkach wszelkiego rodzaju stworów i szkieletów z wypadającym okiem. Makabreska mnie urzekała, wyglądała mi prawdziwiej niż kolorowe ilustracje dziecięcych książeczek. Miałam swoje zdanie na temat literatury i piosenki dla dzieci. Uważałam, że takie rzeczy tworzą głupi dorośli, bo przecież uważają dzieci za małych, głupich, niedorozwiniętych jeszcze i niepełnych ludzi. Bo jak to inaczej wytłumaczyć, jak wszystko takie przesłodzone i banalne, a dziecka nikt nie słucha?

Miałam chyba toporny sposób bycia. Co jakiś czas zdarzało mi się wykrywać dzieci, które były słabe psychicznie bądź mało inteligentne, ale przy tym zarozumiałe, albo zbyt dumne. Potrafiłam doprowadzić je (oczywiście nie celowo) do płaczu w jedną chwilę. Trzeba było mnie pilnować, żebym nie wybrała sobie osobnika godnego mojej uwagi. Nie miałam wtedy nic złego na celu. Irytowało mnie to, że dzieciaki słabe uważały się za mocne i chciałam im wytłumaczyć, że jest inaczej, niż próbują pokazać i uważam ich zachowanie za kłamstwo. Efekt był na ogół mało przyjemny dla obu stron. No ale cel uświęca środki, a ja szczerze nienawidziłam kłamstwa.

Moja niedelikatność nie budziła zdziwienia. Widocznie miałam tak, a nie inaczej, i nie było powodu, by się nad tym zastanawiać.

Ludzie mnie mało interesowali – dawali jeść i czytali książki (do kiedy nie nauczyłam się sama czytać). Zdecydowanie bardziej interesowała mnie ludzka mechanika, niż psychika. Od zawsze tworzyłam człowiekopodobne figurki i lalki, najlepiej takie z ruchomymi stawami. Miałam gazetkę o starożytnym Egipcie, w której było zdjęcie mumii. Uwielbiałam ją, fascynował mnie proces rozkładu i jego zatrzymanie przy mumifikacji. Cały starożytny Egipt był bardzo interesujący. Dalej po wielu latach jestem w stanie wymienić panteon bóstw oraz ich powiązania i historie, w których uczestniczyli.

Z innymi rówieśnikami nie mogłam podzielić się swoją pasją. Moje zainteresowania nie były dla nich atrakcyjne, ich zajęcia dla mnie również.

Przed wyjściem na spacer, dzieci ustawiały się w parach przed drzwiami. Ja ustawiałam się sama, twarzą do okna.

Dodaj komentarz