Gimnazjum – pierwsza szkoła, pierwsza porażka.

Jako dziecko inteligentne – z potencjałem, trafiłam do „dobrej” szkoły. Nie wiedziałam, co chcę robić i jak się za to zabrać, więc stwierdziłam, że klasa językowa będzie dobrym wyborem. Warunkiem dostania się był egzamin. Sporo osób do niego podchodziło, mam wrażenie, że dostała się jakaś 1/3 dzieciaków, które widziałam na korytarzu podczas dnia egzaminacyjnego. Ostatecznie zostało przyjętych około 30 osób. Mam kiepską pamięć do ludzi z tego okresu, może było nawet prawie 40 – nie mam pojęcia.

Nie interesowałam się jakoś specjalnie całym procesem, poszłam, napisałam, dostałam się. Zaraz przed rozpoczęciem zajęć okazało się, że głównym językiem będzie niemiecki, a nie (tak jak wcześniej myślałam) angielski. Trochę mi się to wydawało podejrzane, nie byłam pewna, czy dokładnie tego chcę się uczyć, ale stwierdziłam, że nic to! i dam radę. Jak już jestem na liście przyjętych, to nie będę się dłużej nad tym zastanawiała.

Pierwszy dzień w nowej szkole był dziwny. Budynek wielki, osób jeszcze więcej niż w podstawówce. Korytarze wręcz pękały w szwach. Hałas był okropny. Ludzie, z braku miejsca siedzieli poupychani jak sardynki na podłodze. Prawie nie dało się przejść.

Dowiedziałam się, że po skończeniu tych trzech lat edukacji będziemy robili certyfikat z niemieckiego. W sumie wydawało się to całkiem przydatne, zawsze jakiś nowy papier do kolekcji.

Dopiero po kilku tygodniach okazało się, że bardziej, niż na edukację uczniów, szkoła patrzy na ich wygląd.

Nie można było założyć właściwie nic, co wyróżniałoby człowieka z tłumu. Ulubione glany były niedozwolone, żywe kolory (których prawie nie używałam) bardzo niemile widziane; kolczyki to najgorsza rzecz, jaką można posiadać; farbowane włosy to ujma na honorze; kolorowe paznokcie – tak samo. Dodatki do standardowego ubioru zagrażały zdrowiu i życiu wszystkich uczniów (bo jak masz portfel na łańcuszku, to komuś w ten łańcuszek na pewno wpadnie palec i się urwie). Ogólnie wszyscy mieli być tacy sami. Nauczyciele podczas przerw chodzili po korytarzu i obserwowali wszystkich bardzo dokładnie. Zero zaufania. 

Dzieci były traktowane jak dzikie i w ogóle nie umiejące myśleć stworzenia ( bo na pewno nie jak ludzie) a szkoła wychodziła z założenia, że jak da się nam więcej wolności, to się na pewno od razu pozabijamy. 

Akurat wtedy doszłam do wniosku, że jeżeli i tak odstaję od towarzystwa zachowaniem, to wyglądem też mogę. No i zaczęła się zabawa w podchody z nauczycielami i dyrektorem. Bardzo lubiłam robić sobie kolczyki w innych miejscach niż standardowo, na przykład na twarzy. Ozdoby regularnie podlegały konfiskacie, pewnie przez te dwa lata uzbierał się cały słoik tylko moich. Dzięki temu wręcz kolekcjonowałam legendarne wtedy punkty ujemne. Miałam ich na minusie całe setki.

Dostawałam je za kolczyki, ale za ślady po nich również. Obrywało mi się za sam fakt posiadania dziurki w okolicy ust. Kiedyś dostałam nawet za strupka na policzku. Nauczycielka nie słuchała moich wyjaśnień, że jest to zwykła ranka. Punkty musiały być.

Nie można było również używać urządzeń elektronicznych, ze szczególnym podkreśleniem zabronionego wszędzie telefonu. Nie wszyscy mieli zegarki na rękach a sprawdzanie godziny w komórce na korytarzu groziło konfiskatą sprzętu na miesiąc. Żeby wiedzieć, ile czasu do końca przerwy zostało, dzieciaki chowały się po kiblach. Niestety i tam nie było bezpieczne, bo kilka razy widziałam jak nauczyciele rekwirowali sprzęty elektroniczne na terenie szkolnych toalet. Nie można było używać nic, co wyglądało nawet jak telefon. Za wybrzuszenie kieszeni w spodniach, przypominające komórkę można było już wzbudzić zainteresowanie i podejrzenie o posiadanie zakazanych przedmiotów (co w okresie dorastania i burzy hormonalnej często powodowało nieprzyjemne nieporozumienia wśród chłopców…).

Paranoja sprawdzania wszystkich i wszędzie była straszna. Miałam wrażenie, że w tym wszystkim jestem osaczona, a jako osoba odmienna od reszty, byłam podejrzewana o rzeczy zabronione dwa razy bardziej i trzy razy bardziej kontrolowana. Brakowało mi tylko znaczka na czole albo opaski na ramieniu, żeby było to bardziej widać.

Pojawiały się pomysły i groźby, żeby mnie z tej szkoły wyrzucić, ale zabrałam się za udzielanie w szkolnym chórze i to mnie ratowało. Miałam dzięki temu mocną pozycję, ciężką do ruszenia. Grałam na gitarze, flecie, bębenku i śpiewałam. Udzielałam się i byłam przydatna. Sprawiało mi to radość, jako jedyna rzecz w tej szkole. Do tego nadrabiałam punkty ujemne. Po kilku występach czy konkursach wychodziłam na spory plus. Wiedziałam, że w ten sposób jestem bezpieczniejsza, nasz chór był jednym z lepszych w całym województwie, a każdy człowiek budujący go był na wagę złota.

Na lekcjach priorytetem było to, że uczeń ma siedzieć prosto i zapisywać wszystko, co nauczyciel podyktuje. Tu również nie dogadałam się, bo uwielbiałam się kręcić i rysować. Pozwalało mi się to skupić, inaczej działałam gorzej i nie mogłam się skoncentrować na niczym.

Jednak szkoła ta nie brała pod uwagę, że uczeń jest żywym, czującym człowiekiem i ma swoje potrzeby. Ciągle otrzymywałam pretensję o swój sposób bycia, miałam obniżane zachowanie i oceny – na przykład za machanie nogami.

Z perspektywy lat wydaje mi się jednocześnie śmieszne i straszne to, że za rysowanie byłam regularnie karana. Przy tym bardzo często moje prace wystawiane były na konkursach plastycznych, nierzadko wygrywały. Czasem to były dokładnie te same prace, które powstawały na lekcjach, o ile jakiś nauczyciel mi ich nie zabrał na stałe lub nie podarł. Szkoła na mojej twórczości zyskiwała dobrą opinię, na której im tak zależało. No i jednocześnie dalej męczyli mnie i prześladowali, bo przecież na lekcji mam tylko siedzieć prosto i notować. Absurd.

Ja jednak nie miałam najgorzej. Mieliśmy w klasie chłopca, który sobie prawie w ogóle nie radził. Każdą otrzymaną negatywną ocenę przepłakiwał na korytarzu, nie zawsze nadążał za notowaniem na zajęciach. Nauczyciele gnębili go strasznie, otwarcie poniżali przy całej klasie. W końcu nie wytrzymał psychicznie i przestał przychodzić do szkoły. Na szczęście zmienił placówkę, poszedł do innej i tylko tak się to skończyło.

A mogło o wiele gorzej.

Czasem, kiedy ten chłopak był męczony, próbowałam odwrócić od niego uwagę nauczycieli i robiłam tak, żeby to mnie się oberwało. Miałam poczucie, że chociaż tak mogę pomóc. Było mi wszystko jedno, co ze mną zrobią. Wiedziałam, że w takich warunkach niczego się nie nauczę, tylko zniszczę psychicznie. Wrażenie pomocy drugiemu człowiekowi było wtedy budujące, nawet, jeżeli nie przynosiło przyjemnych efektów. Ten okres był jedna wielką walką o przetrwanie.

Na lekcjach chemii w pierwszej klasie byliśmy stawiani pod tablicą po pięć osób w rzędzie i pytani z materiału z całego zakresu gimnazjalnego. Wszyscy niemalże dostawali jedynki, nauczycielka była tym zachwycona. Bardzo podkreślała, że na tym etapie mamy uczyć się całego materiału z trzech lat i będzie nas pytać ze wszystkiego, niezależnie czy było omawiane, czy nie. Takie odpytki przy tablicy nazywaliśmy rozstrzelaniem.

Lekcje WF były mordęgą. Nigdy nie lubiłam wysiłku fizycznego, pocenie się na zajęciach i siedzenie tak przez cały dzień w szkole. To było paskudne. Regularnie moja klasa miała łączone zajęcia na sali gimnastycznej z klasą sportową – siatkarską. Nadal nienawidzę gier grupowych a szczególnie takich z udziałem piłki. Po kilku takich zajęciach nauczyłam się bardzo szybko i sprawnie nastawiać sobie powybijane palce. Nie umiałam odbijać piłki, robiłam sobie krzywdę byle zagraniem. Moja motoryka wybitnie nie współpracowała. Na szczęście jako kobieta mogłam tłumaczyć się „niedysponowaniem” i nie uczestniczyć w zajęciach. Korzystałam z tego kilka razy w miesiącu, nikt nie łączył kropek, że to fizycznie niemożliwe. Ocena leciała w dół, ale przynajmniej nie męczyłam się tak bardzo. 

Uczyłam się obniżać swoje wymagania co do siebie, nie starać się i nie robić nic na siłę. Byłam przez to prześladowana przez nauczycieli, którym chyba zależało na tym, żeby uczniowi utrudnić życie.

Robiłam za dziwaka, ale dosyć interesującego. Ludzie chcieli się ze mną kolegować, bo byłam inna. Miałam swoje ulubione miejsce do siedzenia, w którym po jakimś czasie zaczęły się gromadzić inne osoby o podobnych zainteresowaniach. Głównie niezainteresowane byciem takimi samymi jak reszta. Mieliśmy kółeczko „outsiderów” i było nam z tym dobrze. Po jakimś czasie okazało się, że jak tylko ktoś z tego towarzystwa coś zrobi, to wina najczęściej idzie na mnie. Nawet kiedy koleżanka wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, to oczywiście była moja wina (chociaż o zdarzeniu dowiedziałam się sporo po fakcie, jako jedna z ostatnich). Ponoć miałam na ludzi zły wpływ. Nie mam pojęcia, czemu to akurat na mnie trafiło. Może zwyczajnie nie umiałam się odpowiednio bronić albo przy losowaniu w pokoju nauczycielskim tak wypadło – nie wiem. 

Małą przerwą od historii chciałabym podkreślić temat przemocy w szkole. Tak, ona istnieje. Często nie tylko w kontakcie uczeń-uczeń, ale już z udziałem nauczyciela. Można krzywdzić ludzi nie tylko fizycznie. Rany na ciele goją się szybko, te na psychice – szczególnie młodego człowieka, potrafią jątrzyć się latami. 

Kiedy ktoś zbyt długo przebywa w niekorzystnych warunkach, potrafi do tego przywyknąć. Staje się to normą, nie widzi się nic dziwnego. Dla mnie normą było to, że nauczyciele gnębią uczniów. Nie dostrzegałam do końca, że nie jest to zdrowe, nie wiedziałam, że można inaczej. W mojej głowie powstał obraz szkoły, jako miejsca kaźni, ale też jako miejsca, w którym tak musi być – bo tak jest i tyle. Chyba pozwoliło mi to przetrwać.

Życie na wyparciu bywa wygodne. Jednak kiedyś następuje moment, gdy mechanizmy obronne przestają działać (albo człowiekowi się zwyczajnie „wyleje”) – wtedy potrafi się zrobić strasznie. 

Takie normalizowanie szkodliwych warunków/czynników/sytuacji to jeden ze sposobów utraty ważnego elementu swojej osobowości, który bardzo trudno potem odbudować. Zaufania do samego siebie. Aktualnie dosyć często zastanawiam się, czy znowu nie uznałam za normę jakiejś patologii. Zdarzyło mi się to wiele razy. 

Dużą wagę przykładam to szczerości i prawdomówności. Często wychodzę z założenia, że skoro ja tak robię to inni też. Tak nie jest. Przez to mnóstwo razy dałam się oszukać i to wiele razy nawet sama sobie. 

Myślałam, że skoro idę do dobrej szkoły, jeszcze lepszej klasy to będę tam odpowiednio traktowana. Uważałam, że będę mogła się rozwijać, realizować w sposób komfortowy dla mnie i przyjemny. Nic bardziej mylnego. Trafiłam na instytucję masowej produkcji ludzi prostowanych na siłę. Nie było tam miejsca na własne zainteresowania. Za to była presja, która wywoływała makabryczne ilości stresu, w którym nie mogłam się skupić na niczym innym, niż kombinowaniu jak się z tego wyrwać.

W którymś momencie stwierdziłam, że mam już wybitnie dosyć, chciałam skończyć ten okres gnębień i prześladowania. Nauczona doświadczeniami z podstawówki, wiedziałam, że na zmianę szkoły raczej nie mam co liczyć. Stwierdziłam, że zbuduję odpowiednie fundamenty i może jednak tej zmiany uda się dokonać. Zaczęłam otwarcie być sobą, nie uginać się i nie ukrywać, co jeszcze bardziej podburzało kadrę nauczycielską do działań na moją niekorzyść. Zwracałam na siebie uwagę, o to chodziło. Wiedziałam, że albo się z tym pogodzą, albo mnie w końcu wyrzucą. Bo jak to tak, uczennica takiej dobrej szkoły a na lekcji rysuje, albo zakłada niedozwolone ubrania?

Skończyłam drugą klasę, jednak udało się wszystko jakimś cudem zaliczyć. Nawet nie wiem jak to wyszło – chyba miałam szczęście. Do trzeciej już iść nie chciałam. Nie miałam siły na wychodzenie. Myślałam, że to wszystko nie ma na mnie wpływu, ale jednak miało. I to cholerny. Sądziłam, że nie idę, bo nie chcę i tyle. Po jakimś czasie odechciało mi się nie tylko chodzenia do szkoły. Odechciało mi się wszystkiego. 

 

 

 

Dodaj komentarz