Szkoła podstawowa. (kiedy jeszcze nie wiedziałam, o co w tych całych szkołach chodzi)

Jak każde dziecko zaczęłam edukację w publicznej szkole podstawowej. Niedługo po jej rozpoczęciu miałam już propozycję przeniesienia rok wyżej; rodzicielka stwierdziła, że nie chce tego robić i skracać mi dzieciństwa. Obawiała się, że z moimi trudnościami w dogadywaniu się z dziećmi będę miała jeszcze większe, kiedy znajdę się w starszym towarzystwie. Moim zdaniem, jeśli kontaktów z rówieśnikami za bardzo nie miałam, to rok wyżej też był nie miała – ale nie ma co tu gdybać.

Pewnego dnia matka została wezwana do szkoły przez wychowawczynię. Powód był naprawdę specyficzny. Mieliśmy lekcję KZ’tu (Kształcenie Zintegrowane), na którym uczyliśmy się na temat pór roku. Przy omawianiu zimy wychowawczyni zapytała dzieci, co to jest chochoł. Dzieci nie wiedziały. Postanowiłam im wyjaśnić, podniosłam łapkę i odpowiedziałam. Wyjaśniłam, że to taki snopek, co się go zimą na krzaczki kładzie, żeby nie zmarzły, a ponadto Chochoł jest postacią z Wesela Wyspiańskiego. Omówiłam jego występowanie, sens oraz symbolikę. No i to cały powód wezwania matki do szkoły.

Potem było ich wiele więcej. Skończyło się na regularnych wizytach rodzicielki w szkole, co środę po lekcjach.

Zwyczajnie mi się nudziło. W klasie pierwszej jeszcze nie było tak źle, ale jak w drugiej się zorientowałam, że nadal nie nabywam nowej wiedzy to zaczęłam zachowywać się „niegrzecznie”. Biłam się z dziećmi, chodziłam po sali w trakcie lekcji, bujałam się cały czas na krześle, pyskowałam nauczycielce i inne bzdety. Robiłam rzeczy, które były dla mnie w danym momencie atrakcyjne, ale na ogół nie pokrywało się to z wymaganiami wobec ucznia. Skończyło się na wysłaniu mnie na diagnozę w kierunku ADHD, z polecenia szkoły, bo chyba jednak coś ze mną nie tak.

Test diagnostyczny był razem z testem IQ. Nauczycielka musiała być niepocieszona, kiedy dowiedziała się, że nie dosyć, że mi ADHD nie zdiagnozowali, to jeszcze mam mocno ponadprzeciętny iloraz inteligencji.

Co do tej diagnozy to w sumie nic niewarty bubel. Pani w przychodni psychologicznej powiedziała mojej matce, że na polskie standardy ADHD nie mam, ale na amerykańskie już bym miała. Cholerne ADHD Schrödingera, jest i nie jest jednocześnie…

Diagnozy nie ma, to wszystko dalej jest w normie. Przecież to oczywiste.

W szkole już jakieś znajomości zaczęłam z dziećmi zawierać, większość nadal ignorowałam, ale zdarzały się przypadki osób wybitnie szczerych i ciepłych. Szczerość ceniłam bardzo.

Do tego oceny miałam prawie ciągle najlepsze w klasie. Co z tego, że co jakiś czas biegałam z kijem za kolegami z klasy, kiedy wygrywam konkursy swoją wiedzą i talentem do plastyki. Co z tego, że pół zajęć siedziałam zacięta i tępo gapiłam się w ścianę, albo za okno. Tego wtedy jeszcze nikt nie widział. Starałam się nawet trochę dopasowywać, zgłaszać do odpowiedzi, wykazywać jakoś. Myślałam, że kiedy będę poprawnie odpowiadać na zadawane pytania, to wszystko będzie dobrze. I tak było (w teorii). Wiele dziwności uszło uwadze nauczycieli – bo dziecko takie mądre. Wyniki takie dobre – jest się czym pochwalić.

Okres podstawówki był dla mnie zupełnie niezrozumiały. Nie wiedziałam, czemu trzeba siedzieć prosto, nawet jak ci niewygodnie, czemu nie można wyglądać tak, jak ci się podoba, i nikt tego nie chciał wytłumaczyć. Ogólne dostosowanie społeczne było dla mnie czarną magią. A najdziwniejsze, że wszyscy umieli tej magii używać – tylko nie ja.

Moment niespodzianki przyszedł, kiedy się okazało, że moja klasa B jest za mało liczna i trzeba nas podzielić na pół. Do swoich ludzi już się przyzwyczaiłam, spędziłam z nimi 4 poprzednie lata i było w porządku. Nagle trafiłam do dawnej klasy C. I tu zaczęła się mała makabreska. Bardzo mi się to nie podobało. Nawet powiedziałam o tym rodzinie. Urządzałam regularne histerie, jak to bardzo nie chcę być w nowej klasie. Już miałam nawet pomysł zmiany szkoły, byle by nie być w starej, która stała się dla mnie zupełnie nowym, obcym miejscem. Nic nie działało… Wtedy odkryłam, jak bardzo nie lubię niespodzianek i zmian w miejscu, które już znam.

Do końca szkoły dotrwałam bardzo płynnie. W międzyczasie nabyłam diagnozę dysleksji, bo pisanie używając ortografii i interpunkcji nie szło mi prawie w ogóle (tutaj teksty oglądane są kilkanaście razy, a za ostatnim i tak wychodzi, że jakiś błąd się wkradł). Ponoć to przez to, że nie raczkowałam w wieku niemowlęcym i mój mózg odpowiednio się „nie ułożył”. Do tego pewnie myślenie obrazowe, które ciężko się sprawdza przy czytaniu i pisaniu. Tak czy inaczej, ten etap edukacji przeszedł bez większego problemu. Najwięcej nauki wyciągnęłam takiej, że dziecko trzeba w szkole wyprostować, wyrównać z innymi. Sprawić, żeby wszystkie w klasie były takie same i tak samo wykonywały polecenia. Nie podobało mi się to bardzo, nie miałam zamiaru się łamać. Można powiedzieć, że szkołę podstawową trochę przeczekałam. Byłam zadziwiona, jak innym się to może tak podobać. Jednocześnie mieli wiedzę i znajomości. Ja myślałam, że albo masz porządnie jedno, albo drugie, i w szkole nie da się tego połączyć w satysfakcjonujący mnie sposób. Szczególnie że większa część dzieci nie czerpała przyjemności z nabywania wiedzy, wolały zabawy na korytarzu. Ja lubiłam dowiadywać się nowych rzeczy, przerwy były mało atrakcyjne, głośne i chaotyczne.

Pod koniec szóstej klasy był egzamin końcowy. Nauczyciele wcześniej podkreślali, jaki to ważny moment, jak bardzo wynik będzie rzutował na przyszłość. Aktualnie już wiem, że nie miało to niemalże w ogóle znaczenia. Wynik miałam prawie maksymalny. Do gimnazjum dostałam się mimo tego specjalnym testem umiejętności językowych. Kończąc podstawówkę, miałam przejść na „wyższy etap”, teraz dopiero miała się zacząć faktyczna nauka. Miałam nadzieję, że tak będzie, bo mało czego (nowego i ciekawego) się faktycznie nauczyłam.

Przede wszystkim nie nauczyłam się uczyć – bo nie musiałam.

Dodaj komentarz