Osobowość – posiadanie własnego świata.

Niedawno zgromadziłam i posegregowałam trochę swoich najdawniejszych wspomnień. Podkreśliły mi wagę i istnienie świata – mojego własnego, najgłębiej w środku. Przypomniał mi wiele szczegółów, które budowały aktualną mnie. Sposobów postrzegania świata zewnętrznego i działania w tym wewnętrznym. Kilka dni myślałam, jak opisać to wszystko, co zgromadziłam w pamięci, jak i moje spostrzeżenia, które pojawiły się przy tej okazji. Stwierdziłam, że najlepiej będzie zacząć od samego początku.

Miałam około roku. Pamiętam doskonale obrazy, które mnie otaczały. Drogę spaceru, na który jechałam w wózku, ściany w pokoju, widok z okna. W mojej głowie zachowały się zapachy z tamtego czasu, nawet skrawki dźwięków. Ludzie wtedy jeszcze nie istnieli.

W tym czasie nie miałam świadomości obecności innych osób na około. To było oczywiste, że jadę wózkiem, ale że ktoś go musi wprawiać w ruch, już nie zauważałam. Każdą ingerencję w moją osobę odbierałam jako oczywistość. To działo się samo – świat tak wtedy działał.

Pławiłam się w dźwiękach, obrazach i zapachach, które mnie otaczały. Wszystko było nowe i fascynujące. Żyłam wśród ruchomych obrazów. Mijały mnie budynki, rośliny i kolor nieba. Moje pierwsze miesiące zawierały rzeczy materialne, ale nie znałam jeszcze pojęcia materialności przedmiotu. Każdy widok jawił mi się jako magiczna chwila zawieszona w przestrzeni – a to wszystko tylko dla mnie.

W którymś momencie coś się zmieniło, stało się to bardzo płynnie, nawet nie jestem pewna, kiedy dokładnie. Z dnia na dzień pojęłam, że mam na około jakiś byt, który uczestniczy w moim życiu. Moje ciało przestało przenosić się samo z miejsca na miejsce – wózek zaczął być pchany, przez członka rodziny. Nie rozróżniałam, kto to był. Matka, ojciec, babka, czy ktokolwiek inny. To był ktoś i po prostu był. W tym wieku jeszcze nad niczym się nie zastanawiałam. Rejestrowałam świat jak kamera.

Mając jakieś 2 lata, zaczęłam pojmować różnice, między dotykiem i dźwiękiem różnych ludzi. Zrozumiałam, kim jest mój główny opiekun – matka, i dowiedziała się, że nie jest jedyna w świecie zewnętrznym. Powoli wyciągałam coraz więcej ludzi tego bezosobowego bytu, którym byli wcześniej. Zaczęłam od bliskiej mi rodziny, potem poszerzałam swoją perspektywę. Pojawiali się lekarze, przedszkolanki, goście, dzieci i wiele innych osób, których miejsca i nazwy w swoim świecie jeszcze nie byłam w stanie określić. Chłonęłam docierające do mnie bodźce wpływające na cały proces.

Jak sobie to teraz przypominam, to w mojej rzeczywistości istniałam z początku tylko ja. Zanim dotarła do mnie obecność drugiego człowieka, był on trochę jak ruchomy mebel. Co jakiś czas coś mnie dotykało, coś innego się ruszało. Często zauważałam innych, dopiero kiedy zaczynali animować należące do mnie przedmioty. Moja uwaga wędrowała od zabawki, po ręku, do osoby posiadającej całe swoje istnienie.

Zajmowało to bardzo długo. Nawet w przedszkolu, mając już cztery czy pięć lat, co jakiś czas pojawiał się dźwięk lub dotyk, który pochodził z „przestrzeni”. Pojęcie, że źródłem bodźca jest dziecko, które chce nawiązać ze mną kontakt, przychodziło z opóźnieniem. Na ogół wszystko zaczynało się od przedmiotu, a kończyło na osobie, która go trzymała, albo chciała mi zabrać. Czasem jednak dalej dotykał mnie sam świat zewnętrzny.

Na ogół skupiałam się na chwili obecnej, nie przejmowałam niczym innym. Czasem zwyczajnie kładłam się pod parapetem, gdzie najbardziej widoczna była smuga światła padającego z okna na deski podłogi. W tym świetle tańczyły drobinki kurzu, urzekały mnie swoim ruchem i hipnotyzowały, układając się w fantastyczne wzory. Wpatrywałam się w nie całym swoim jestestwem – wtedy wszystko na około znikało. To był cały mój świat.

Z czasem ten świat się poszerzała. Zauważyłam to, mając prawie trzy lata. Było to w przedszkolu, na którego poddaszu, był mój „dom”. Całymi dniami przemieszczałam się z sal na dole budynku, po schodach, do pokoju na górze. Tam przebierałam się, kilka razy dziennie. Była to dla mnie wtedy atrakcyjna forma spędzania czasu. Któregoś razu jednak, zamiast sięgnąć do szafy zajrzałam pod łóżko.

Tam były oczy. Zielone i świecące – wpatrywały się we mnie intensywnie. Nie zdziwiłam się zupełnie. Słyszałam, kiedyś od innych dzieci, że pod łóżkami mieszkają różne stwory. A ja właśnie poczułam potrzebę nawiązania kontaktu z jednym z nich. Nazwałam ją Czarownicą, a nasz związek polegała na wzajemnym byciu. Z zewnątrz nie zmieniło się nic, ale w moim świecie nastąpiły wielkie zmiany. Byłam przecież posiadaczką własnej czarownicy, nic nie mogło mi się stać, bo Czarownica mnie chroniła – była tylko moja.

W pewien sposób, pierwszy raz, świadomie i z własnej inicjatywy, postanowiłam wejść w relację z innym stworzeniem. Nawet jeżeli było tylko wymysłem dziecięcej wyobraźni, dla mnie wtedy znaczyło bardzo dużo. I do tego nikt inny nie wiedział, że właśnie pod moim łóżkiem leży – tylko ja. To był mój „świat”, ale nie byłam w nim sama, dzieliłam go ze stworem o zielonych, świecących oczach. Uchyliłam drzwi do swojej rzeczywistości, od tego momentu zaczęło wpadać tam więcej elementów z zewnątrz.

Czasem tych elementów było za dużo. Przestrzeń na nie przeznaczona potrafiła się szybko kończyć. Dopiero uczyłam się zarządzania tym, co wpadnie i gospodarowania tak, by nie wpadało bez mojej wiedzy. Dosyć szybko udało mi się nauczyć otwierać, zamykać i uchylać drzwi do „świata” tak, by nie przeciążać się zbytnio pojawiającą się nową zawartością.

Ludzie otaczali mnie cały czas, nie wszyscy jednak wzbudzali moje zainteresowanie. Szybko dowiedziałam się, że spora ich część wymaga, by na nich patrzeć. Nauczyłam się wtedy regulować sobie ostrość widzenia. Potrafiłam sprawiać wrażenie patrzenia na kogoś uważnie, ale przy tym nie patrzeć w ogóle. Rozluźniałam źrenice, cały obraz się zamazywał – widziałam tylko zarys postaci i jej kolor, ale człowiek, z którym wchodziłam w interakcje, był zadowolony. Było to z początku dosyć wymagające, jednak doszłam do takiej wprawy, że zaczęłam to robić automatycznie, kiedy przychodziła potrzeba.

Do patrzenia rozmazanym wzrokiem dołączyła umiejętność patrzenia „przez ludzi”. Zwyczajnie zawieszałam wzrok w jakimś punkcie i on tam zostawał, a moja uwaga mogła rejestrować kierowane do mnie słowa. Czasem patrzenie na człowieka i słuchanie go było jednocześnie niemożliwe. Żeby do tego zrozumieć, co mówi, potrzebowałam wtedy, całej swojej uwagi, a podzielność na wzrok i słuch była bardzo męcząca.

We wczesnym dzieciństwie nie lubiłam innych dzieci. Były mi zbędne, nie rozumiałam, co miałabym z nimi robić. W późniejszych latach miałam już kilka koleżanek. Z jedną organizowałyśmy pogrzeby w piaskownicy, z inną wciskałyśmy sobie palcami gałki oczne, żeby zobaczyć kolorowe plamy, krzycząc przy tym z radości. Nie preferowałam „normalnych” znajomości z „normalnymi” dziećmi. Ich światy były daleko od mojego. O wiele bliższe były mi relacje z innymi „dziwnymi” osobami. Czułam się swojsko, kiedy otaczający mnie ludzie odstawali od ogólnie przyjętej normy. Byli dzięki temu bardziej wyraziści, nie nudzili mnie po chwili.

Kiedy ktoś zaczynał mi się „nudzić”, jego obraz w moim świecie się zamazywał. Odpowiednio zamazany, zaczynał ponownie stawać się elementem bezosobowego bytu, z którego wcześniej go wyciągnęłam. Nie miałam problemu z poznawaniem nowych osób, ale utrzymanie z nimi kontaktu momentami graniczyło z cudem. Niektórzy istnieli dla mnie tylko wtedy, gdy widziałam ich przed sobą. Po odwróceniu się w inną stronę nie miałam już nikogo na około.

Zdecydowanie bardziej interesowałam się przedmiotami. Były przewidywalne, nie znikały nagle, nie przemieszczały się bez mojej wiedzy. Przynajmniej nie zawsze. Po jakimś czasie nauczyłam się interesować osobami, z którymi dzieliłam uwagę wobec tych samych rzeczy. W takich relacjach widziałam jakiś sens i cel. Nie byłam w stanie go określić, ale uważałam, że jakiś jest. Chociaż na ogół nie było to w pełni świadome. Jak wiele innych rzeczy zwyczajnie było.

Do poziomu aktualnego (zostania społecznym, towarzyskim, gadatliwym stworzeniem, pragnącym kontaktów międzyludzkich i dzielenia się emocjami z innymi) dochodziłam latami. Sukcesywnie, ale stabilnie i bezpiecznie. Wszystko działo się w tempie, które było dla mnie odpowiednie – sama je wyznaczałam. Ja to działałam, przy pomocy swoich chęci i włożonej siły. Mimo że dalej regularnie przebywam we własnym świecie, który dzielę z niewielką ilością innych stworzeń, potrafię dostrzegać świat zewnętrzny, oraz zamieszkujących go ludzi. Oni istnieją dla mnie, nawet w moim „świecie” – dostrzegam ich i czuję.

Chcę żyć wewnątrz i na zewnątrz – jak każdy inny człowiek. Nieraz jest to trudne, nieraz bolesne, albo straszne, ale uważam, że warto otwierać się dla szerszej perspektywy. By w pełni docenić swój świat, potrzebowałam dokładniej poznać ten zewnętrzny. Sprawdzić, czy jest interesujący, czy może mi się do czegoś przydać. Okazało się. że nie tylko może, ale robi to cały czas, niezmiennie od początku mojego życia.

Żeby to dostrzec, potrzebowałam czasu. Mój własny świat jest trochę inny, trochę autystyczny. Bywa szorstki, ale bywa też mięciutki i ciepły. Zmienia się lub statycznie trwa. Może trochę magiczny, może jednak lekko kanciasty – mój własny, prywatny. Zamknięty i otwarty, wspólny z wieloma bytami. Jak każdy inny świat, każdego innego człowieka. Taki sam – bo ludzki. Pełen emocji, wspomnień, pomysłów, marzeń, myśli i wszelkich wydarzeń.

Ten „świat” jest jednym z ważniejszych elementów budujących moją osobowość. Jest niemalże mną, choć to ja go posiadam. Nie zamieniłabym się z nikim innym. Tworzy moją „dziwność”, mi to pasuje. To ja, taka, jaka jestem – taka, jaka powinnam być.

Ostatnio zaczęłam spotykać się z różnymi metodami działania z ludzkimi światami. Nieraz bardzo inwazyjne i krzywdzące, polegają na kształtowaniu tych rzeczywistości z zewnątrz, brutalnie lub co najmniej niedelikatnie. Nie pozostawiają czasu i przestrzeni na rozwój. Działają zdecydowanie i konsekwentnie. Ciosają ściany ludzkiej osobowości niczym siekiera, wprawionego w pracy drwala. To dla mnie trochę jak by noworodkowi, który jeszcze nie nauczył się siedzieć, ktoś kazał biegać. Przy tym podtrzymywałby dziecko za rączki i poruszał jego nogami. Takim sposobem zyska się wrażenie, że dziecko biegnie, ale dalej nie będzie ono umiało stanąć o własnych nogach – albo nawet usiąść.

Każdy potrzebuje własnego czasu, by zbudować siebie wewnątrz i na zewnątrz. Nie powinno się tego przyspieszać. Przy zbyt szybkim tępię, wyżej wspomniane dziecko może zyskać umiejętność biegu, ale może również nigdy jej nie nabyć i całe życie potrzebować kogoś, kto będzie poruszał jego nogami. Nie popieram poganiania, bo rozwój to nabywanie umiejętności „krok po kroku” i tak jak można po schodach wskakiwać co drugi stopień, tak tutaj każdy stopień, czy krok jest kluczowy – przeskakiwanie ich lub mijanie powoduje, że człowiek porusza się w miejscu.

Można za to pomóc komuś w jego własnej budowie – podawać przydatne elementy, wspierać i akceptować. Dawać poczucie bezpieczeństwa, które jest jedną z lepszych zapraw do budowania stabilnej i szczęśliwej osobowości.

I przede wszystkim pozwolić takiemu światu istnieć niezależnie. Przy zbyt dużej ingerencji powstanie presja, z presji stres, a ten zamyka drzwi do „świata” najskuteczniej i najtrwalej.